Istnieją takie przestrzenie, które nie mają swojego miejsca na mapie. Nie znajdziemy ich ani w atlasach, ani w przewodnikach, choć przemierzamy je codziennie jako tłumacze — i jako czytelnicy. To przestrzenie „pomiędzy”: między słowami, między światami, między sposobami widzenia rzeczywistości. Przekład jest właśnie takim miejscem — nie furtką ani prostą drogą, lecz żywym, pulsującym pograniczem, które z czasem staje się pomostem między językami, doświadczeniami i ludźmi.
Kiedy wiele lat temu rozpoczynałam naukę polszczyzny na uniwersytecie w Pekinie, nie wiedziałam, że to pogranicze stanie się moją własną drogą — taką, która prowadzi nie tylko do obcego języka, lecz także do obcej (a później bliskiej) kultury. Z początku ta przestrzeń była dzika, nieskończona i trudna do oswojenia. Z czasem jednak odkryłam, że każdy krok w tej przestrzeni zaczyna rysować ścieżkę. A każda ścieżka — jeśli jest wystarczająco wytrwale przemierzana — może stać się mostem, po którym ktoś inny później przejdzie.
Zanim jednak ja sama odważyłam się wkroczyć w tę przestrzeń, ktoś przede mną musiał ją otworzyć i wytyczyć w niej pierwsze drogi. Myślę tu o wybitnych chińskich tłumaczach, którzy od połowy XX wieku wprowadzali polską literaturę do chińskiego obiegu — cierpliwie, z oddaniem, często w trudnych czasach. Najważniejszą z nich pozostaje dla mnie śp. profesor Yi Lijun, której przekład Dziadów Adama Mickiewicza przyniósł nową wiosnę literaturze polskiej w Chinach. W czasach kulturowej ciszy jej praca była jak zapalenie pierwszej lampy w ciemności: pokazała, że nawet najbardziej skomplikowany tekst, osadzony głęboko w polskiej kulturze, może odnaleźć nowe życie w języku chińskim. Są też moi mistrzowie: prof. Zhao Gang, prof. Mao Yinhui, prof. Li Yinan i wielu innych, którzy nie tylko uczyli mnie języka, lecz także objaśniali sens samego tłumaczenia. Od nich nauczyłam się, że przekład jest formą odpowiedzialności — wobec autora, czytelnika, i przede wszystkim wobec prawdy tekstu. To oni zbudowali pierwsze belki pomostu w tej szerokiej przestrzeni międzykulturowej. Ja tylko dokładam do nich kolejne.
Moja droga translatorska zaczęła się od gestu odwagi, a może nawet nieświadomości: zgodziłam się przetłumaczyć Cyberiadę Stanisława Lema — jedną z najbardziej wymagających książek polskiej literatury XX wieku. Jak mówi się w Chinach: młodzi są odważni, bo nie wiedzą, jak wysokie jest niebo. Ja naprawdę nie wiedziałam.
A potem przyszło zetknięcie z Lemowskimi neologizmami: światami złożonymi ze słów, których nie było ani w słownikach, ani w podręcznikach, ani nawet w mojej wyobraźni. Lem pisał z pełną świadomością, że „czasem wręcz uniemożliwia robotę swoim tłumaczom”, ale nigdy nie czynił tego złośliwie — raczej prowokacyjnie, jak ktoś, kto chce sprawdzić, do czego jest zdolny jego partner w dialogu. Bo tłumacz jest dla autora partnerem — aktorem, który gra kilka ról naraz: czytelnika, badacza i twórcy.
Najtrudniejsze było dla mnie nie samo słowo, lecz to, co nieuchwytne: rytm, ironia, filozofia, ukryte pokłady znaczeń. Przekładając Lemowskie nędzioły, nurkownice, natągwie, musiałam nie tylko stworzyć ekwiwalent w języku chińskim, ale także zachować nagłosową literę n — coś, co w językach słowiańskich jest proste, a w chińskim wymaga niemal chirurgicznej precyzji. Każdy z tych dziwacznych wyrazów musiał dostać w nowym języku życie, które nie zdradzi ducha oryginału.
Kiedy Cyberiada wygrała w Chinach prestiżową nagrodę „Fishing Fortress”, byłam naprawdę zaskoczona. Nie wiedziałam nawet, kto mnie nominował. Był to dla mnie sygnał, że przekład może stać się spotkaniem, które wykracza daleko poza słowa — dotyka czytelników, przenosi ich w nową przestrzeń wyobraźni, buduje pomiędzy nami niewidzialną nić porozumienia.
A potem przyszedł czas na zupełnie inny język — na Dorotę Masłowską. Jeśli Lem nauczył mnie odwagi wobec słów, to Dorota Masłowska nauczyła mnie odwagi wobec języka, który płynie własnym nurtem. Język w jej książkach nie stoi spokojnie, tylko drży, przeskakuje, kpi, zderza obrazy i emocje.
Tłumacząc Między nami dobrze jest, musiałam stać się jednocześnie czytelniczką, komentatorką i aktorką trzech kobiecych głosów. Każdy z nich mówił inaczej, każdy znosił się z innym, każdy był jednocześnie pełen energii i bezsilności. Jak oddać w języku chińskim to, co Masłowska robi w polszczyźnie? Jak przetłumaczyć brak porozumienia? Jak oddać brzydotę, która staje się piękna, i ironię, która odsłania czułość? Te pytania towarzyszyły mi nieustannie, a ich echo wybrzmiewa dalej — szczególnie wtedy, gdy chińska publiczność usłyszała moją wersję dramatu podczas performatywnego czytania na festiwalu w Aranji w 2025 roku. Kiedy aktorzy czytali tekst, poczułam, że słowa, które przez tyle miesięcy przenosiłam z jednego języka na drugi, stały się dźwiękiem i obecnością. Były już nie moje — należały do publiczności.
Masłowska również prowadzi nas przez przestrzeń — tę między pokoleniami, językami i sposobami widzenia świata. Ale jej słowa są jak deski mostu, które trzeba układać z precyzją, by nie utracić ich ciężaru i lekkości jednocześnie.
Tak naprawdę przekład nigdy nie jest tylko przeniesieniem tekstu. Przekład tworzy przestrzenie spotkania ludzi, które dokonuje się w zawieszeniu między czasami, geografiami i wrażliwościami.
W tej szczególnej przestrzeni spotykają się autor i tłumacz. To spotkanie jest jak cicha rozmowa przez czas i przestrzeń, rozmowa, w której pytaniem jest oryginał, a odpowiedzią – rodzący się przekład. A wszystko to dla czytelnika, nieznanego, a wyczekiwanego, dla którego ten most jest wznoszony. W ten sposób dwie kultury, niczym dwie osoby w rozmowie, patrzą na siebie przez szkło słów – czasem przejrzyste, czasem mętne, ale zawsze otwarte na dialog.
Czasem mam wrażenie, że gdy tłumaczę, wchodzę w przestrzeń, która istnieje tylko przez chwilę — w momencie, gdy jedno słowo próbuje odnaleźć swoje miejsce w drugim języku. A kiedy wreszcie znajdę to miejsce, słowo przestaje już być moje. Idzie dalej. Szuka nowych czytelników. Otwiera nowe rozmowy.
Za każdym razem, gdy kończę tłumaczenie, mam poczucie, że zamykam pewien cykl podróży, choć tak naprawdę nic się nie kończy. Słowa, które przeniosłam na chiński, wyruszają w dalszą drogę przede mną. Trafiają na biurka redaktorów, do rąk czytelników, na sceny teatralne, do rozmów, których nigdy nie usłyszę.
Czasem myślę, że tłumacz jest budowniczym pomostów, ale pomostów, po których sam przechodzi tylko raz — potem pozostawia je innym. I to właśnie inni zaczynają nimi chodzić: chińscy czytelnicy odkrywają Lemowską wyobraźnię, polską ironię Masłowskiej, czułość poezji, historie zapisane w polskich pejzażach i doświadczeniach. A przecież ten pomost działa w obie strony. Dzięki przekładowi i dzięki czytelnikom z obu krajów to, co polskie, odbija się we wrażliwości chińskiej, a to, co chińskie — w polskiej. Wymiana literacka nie jest więc jedynie przeniesieniem tekstu. Jest spotkaniem ludzi, którzy dzielą się tym, co dla nich ważne. Jest gestem otwartości. Jest formą przyjaźni.
Dlatego wierzę, że przekład — choć czasem delikatny jak pergamin — ma moc trwalszą niż niejeden most z kamienia. Łączy odległe brzegi nie siłą konstrukcji, lecz siłą wzajemnego zrozumienia. (Mao Rui)