W piątek, 26 marca z Leszna wyruszy Ekstremalna Droga Krzyżowa. Jej uczestnicy będą mieć do pokonania 42 kilometry. Trasa prowadzić będzie przez kilka miejscowości powiatu leszczyńskiego. Start o godz. 20 z Bazyliki Mniejszej. Meta w tym samym miejscu. Cztery lata temu, kiedy EDK była organizowana w Lesznie po raz pierwszy, wzięłam w niej udział. Kilka dni później napisałam ten tekst. Został opublikowany w gazecie "ABC" na początku kwietnia 2017 roku. Przeczytajcie, zanim sami wyruszycie w drogę.
Mam w naszej redakcji szczególną rolę. Bo oprócz tego, że sama piszę, to jeszcze czytam teksty moich kolegów zanim trafią do druku. No i trafił mi się wywiad koleżanki Kingi z Michałem Prałatem, jednym z organizatorów leszczyńskiej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej.
Rozmowa była o tym, że droga to będzie marsz wyjątkowo trudny - w nocy, w samotności, w bólu, nie zawsze asfaltową drogą, często polami, z latarką na czole.
Na początku pomyślałam sobie: co to w ogóle jest za pomysł? Przecież jeśli chcę przejść drogę krzyżową mogę to zrobić. W każdej chwili. Sama. Mogę wziąć plecak, wyjść z domu i iść. Ale w dzień! Nie w nocy! Noc jest od spania.
Odpuściłam sobie.
Trzy dni później wywiad był już wydrukowany. Więc czytam go po raz drugi. I myślę sobie: może to jednak ma sens. Tyle spraw się nazbierało, tyle rzeczy w głowie siedzi. Ciężkich i niepoukładanych. Może w drodze będzie czas, żeby wyrzucić co niepotrzebne, a zostawić tylko to, co warte zachowania?
Decyzja była szybka: pójdę.
Na trudnościach drogi, o których mówił pan Michał w rozmowie z Kingą, w ogóle się nie skupiałam. Nie wierzyłam w nie. Nie wierzyłam, że może być tak źle. Przecież skoro biegam już 10 km, to przejdę 42. Jaki problem? Żaden. Pójdę sobie spokojnie, nikt mnie nie będzie poganiał.
I nadszedł piątek, dzień wymarszu. Najpierw praca, potem obiad, kilka minut popołudniowej drzemki, duża kawa, pakowanie i w drogę. Bazylika wypełniona ludźmi. Czuć wielkie poruszenie. Wszyscy dostaliśmy odblaskowe kamizelki, opaski na ręce, książeczki do czytania na każdej stacji. Kazanie też jest o trudach drogi. Ksiądz przyznaje, że szedł kiedyś, ale dotrwał tylko do połowy... Ja nigdy nie brałam pod uwagę, że mogę zrezygnować. Nie ja! No bo z jakiego powodu? Jest nas dwustu, w wieku od 18 do 68 lat. Jestem więc w środku stawki. Idealnie!
Idę.
Wychodzimy z kościoła grupkami po kilka osób. Ja pełna optymizmu, uśmiechnięta, zadowolona. Idzie mi się dobrze, mam wygodne buty, ubrałam się w sam raz, dodatkowy polar, czapkę i rękawiczki mam w plecaku. Batony, termos z herbatą, kanapki. Wszystko jest.
Pierwsza stacja jest w Gronowie, druga w Trzebani. Dwie osoby z mojej grupki zostają w tyle. Na drodze już ich nie spotkam. Między stacjami idziemy sami, nie rozmawiamy. Do tego zresztą namawiali organizatorzy. To nie jest typowa pielgrzymka, nie ma śpiewów i wspólnych modlitw. Zatrzymujemy się przy wyznaczonych przydrożnych krzyżach lub figurach. To nasze stacje. W książeczce każdej z nich jest przypisana jakaś opowieść. To nie są teksty typowo religijne. To wypowiedzi osób, które czegoś doświadczyły i chcą się tym podzielić. Czasem dotykają Boga, ale niekoniecznie. Wiem, że na marsz zdecydowali się ci, którzy faktycznie chcą odprawić drogę krzyżową, niosą duże drewniane krzyże, mają różańce i nieraz widzę, jak się modlą przesuwając między palcami kolejne paciorki. Ja mam w plecaku niewielki krzyż, który na co dzień wisi na korytarzu w moim mieszkaniu.
Idę.
Trzecia stacja jest w Osiecznej, przy głównej drodze. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Wyciągam krzyż z plecaka, chce go trzymać. Mogę. To nic trudnego. Ktoś mówi, że właśnie wybiła północ. Nie sprawdzam takich rzeczy, nie liczę kilometrów. Telefon mam w kurtce, naładowany, ale wyciszony. Wzięłam go tylko dlatego, żeby rano zadzwonić po kogoś, kto ma mnie odebrać z końca drogi. Zaczynam sobie w myślach liczyć, która będzie godzina jak dojdę do celu.
Marsz polnymi drogami ma swój klimat. Na zakrętach, czy rozwidleniach dróg zawsze stoi rząd dużych palących się zniczy, które wskazują nam kierunek. W środku nocy wyglądają magicznie.
Po kilkunastu kilometrach wszystko w głowie mam już poukładane. Opowieści z książeczki pomagają. Myślę o tym, jak je przełożyć na własne życie i sklejam w całość. Jest dobrze. Czuję wartość tej drogi. Dwie intencje od bliskich mi osób też posłane gdzie trzeba. Nie wiem o co prosiły, ale wzięłam ze sobą.
Z mojej grupy, z którą razem wyszliśmy z kościoła, zostały cztery osoby. Przy każdej stacji czekamy na siebie i razem wyruszamy dalej. Zaczynam czuć plecak, jest mały, ale coraz cięższy. Andrzej oferuje pomoc, ale ja się nie poddaję. Nie po to tutaj jestem, żeby ktoś coś za mnie nosił!
Na rynku w Krzywiniu wypada mniej więcej 25 kilometr. Proszę o przerwę. Tym bardziej, że jest przystanek autobusowy i są ławki. Chce mi się spać i postanawiam, że zostanę, rozciągnę nogi, może zamknę oczy na kilka chwil, poczekam za innymi... Ze snem sobie kompletnie nie radzę. Nie wiem co robić, nie pomaga herbata, batony. Bardzo chce mi się spać. Od połowy drogi o łóżku myślę już praktycznie cały czas. Andrzej nie pozwala mi zostać. Ruszamy dalej.
Znicze na następnej polnej drodze już nie są magiczne. Teraz są jak zbawienie. Ratunek w ciemności. Nadzieja, że jak się je minie, to będzie bliżej do mety. Im dalej w drogę, tym ludzi obok coraz mniej. Idą w coraz większych odległościach od siebie. Raczej pojedynczo. Czasem tylko spotykam pary. Z mojej grupy jest nas już tylko troje. Najstarszy z nas już jakiś czas temu mocno ruszył do przodu. W nocy szybko straciliśmy go z oczu. Wcześniej mówił, że w wojsku chodził dużo dalej, w pełnym wojskowym ubraniu i wyposażeniu, że chciałby jeszcze wejść na Kilimandżaro...
Na rondzie w Jerce jest 31 kilometr i jest strasznie, bo zielony drogowskaz wskazuje 5 km do Lubinia główną trasą. A my idziemy inną drogą. My mamy jeszcze 11 kilometrów. Czuję już wszystko, każdy skrawek ciała. Nogi bolą okrutnie. Przy stacjach nie ma miejsc do siedzenia, więc kładę się na trawnik, na chodnik, na asfalt. Jest... ciężko. Przypominam sobie wywiad Kingi z panem Michałem. Już wiem, o czym mówił. Przypominam sobie koleżankę, która nie chciała pójść ze mną, bo twierdziła że nie da rady. Przypominam sobie tych, którzy obiecali, że będą o mnie myśleć, gdy będę w drodze. Już to wszystko rozumiem.
Na początku wiedziałam przez jakie miejscowości szliśmy. Potem już ich praktycznie nie kojarzę. Jedenasta stacja - skrzyżowanie, duży betonowy krzyż. Nie mam siły zajrzeć do książeczki. Leżę. Myślę już tylko o tym, jak przeżyć. Andrzej pyta, czy ma mi przeczytać kolejne rozważanie. Odmawiam. Ktoś oferuje kawałek czekolady. Też nie chcę. Niczego już nie chcę. No może tylko tego, żeby wszyscy dali mi spokój. I chcę spać. Jest mi zimno. Założyłam już wszystko co ze sobą zabrałam, ale i tak cała się trzęsę. Andrzej każe wstać.
Kawałek dalej jakaś pani przekonuje mnie, że do Lubinia zostało już tylko 9 kilometrów. Nie przekonuje mnie to. Bo moim zdaniem więcej. Ale postanowiłam jej uwierzyć. 9 to nie to samo co 9,5. To kolosalna różnica. Najgorzej, że wciąż jest ciemno.
Nie znam drogi, którą idę. Mijamy wioski, w oknach ciemno, wszyscy śpią... to nie poprawia mojej sytuacji. Jest coraz ciężej.
Świtać zaczyna w Bieżyniu. I gdzieś w oddali widać już klasztor. Jest daleko, tak daleko że chce mi się krzyczeć. Nie chce już z nikim rozmawiać. Na środku Bieżynia mają plac zabaw i ławki. W trójkę postanawiamy zatrzymać się na moment. Próbujemy usiąść. Wszystko boli. Potem próbujemy wstać. Jest jeszcze gorzej. Już nie ma dobrego rozwiązania. Bus z piekarni rozwozi po wiosce chleb. Trąbi co kawałek. Ja swoje dwie kanapki wciąż mam w plecaku. Nie ruszone. Nie czułam się dobrze, żeby je zjeść. Nie piję już nawet wody.
Wreszcie tablica - Lubiń 3 km, prosta droga. Po drodze tylko jedna stacja, ale ja się już na niej nie zatrzymuję. Bo wiem, że jeśli to zrobię, nie ruszę dalej. Idę sama, byle do przodu. Trasa prowadzi ścieżką rowerową, nieutwardzoną. Stopy boleśnie czują każdy kamień. Zresztą na trasie już wcześniej był taki moment, że bolał nawet chodnik, że lepiej było iść po ulicy.
Po drodze mijam panią, która mówiła mi o 9 km. Teraz mówi, że się cieszy, że dałam radę. Ja dziękuję.
Idę dalej.
Mury klasztoru są coraz bliżej. Mam nadzieję, że będzie w nich jakaś furtka prowadząca na dziedziniec, że wejdę od tyłu. Bo jeśli przyjdzie mi jeszcze obejść je dookoła... Przychodzi. Wejście jest od frontu. I jeszcze kilka metrów pod górkę.
Jest godz. 7:20.
Z benedyktyńskiej świątyni dobiegają śpiewy sobotniej porannej mszy. Ja zmierzam prosto do krzyża. To czternasta stacja. Zrzucam plecak, kładę się na trawę. Nie żyję... Na ręce mam czarną opaskę z napisem "Warto żyć ekstremalnie". Dostaliśmy takie na starcie. Wierzę już we wszystko, co przeczytałam wcześniej o tej drodze. W ból, ciemność, samotność, wielki, ogromny trud. Leżę. Czytam rozważania ostatniej stacji... I zaczynam płakać. Z całej siły. Głośno. Wszystko ze mnie wyłazi... Nie tylko ja płaczę, bo obok mnie tak samo robi jeden chłopak. Potem, jak już oboje się ogarniamy, on pochodzi do mnie i mówi: "Dziękuję pani za tą drogę". Odpowiadam tym samym i od razu się zarzekam, że nigdy więcej. A on, że to była jego najtrudniejsza droga.
Dzień później wracam w to miejsce raz jeszcze. Na skwerze przed klasztorem szukam czarnej opaski, którą musiałam zostawić na trawie. Już jej nie ma. I doczytuję przypowieści ze stacji, których nie dałam rady przeczytać w nocy. Dobrze zrobiłam, że swoje sprawy, te które miałam w głowie, załatwiłam na początku drogi. Bo potem myślałam już tylko o tym, jak ją przeżyć.
Ksiądz Jan Stryczek, twórca Szlachetnej Paczki, który wymyślił też Ekstremalną Drogę Krzyżową, wybrał hasło tegorocznej wędrówki: To Droga Przełomu.
Dziękuję wszystkim, którzy ze mną byli.
Lidia Matuszewska
[email protected]
Opisana przeze mnie Leszczyńska Droga Krzyżowa odbyła się w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 2017 roku. Trasa wiodła z Bazyliki Mniejszej w Lesznie do Klasztoru Benedyktynów w Lubiniu, przez miasta, wsie, lasy i ścieżki w polu. W drogę wyruszyło około 200 osób. Nie wszyscy doszli do mety. Droga miała 42 km. Na mecie w Lubiniu był Bogdan Marciniak. I zrobił to kilka zdjęć. To jedno z nich. To ja, gdy dotarłam do celu.